Istnieje takie pojęcie, nazwijmy je socjologiczno-naukowo-prawnym, jak: „ofiary wysokiego ryzyka”.
„Ofiara wysokiego ryzyka”, czyli inaczej mówiąc, kobieta, która sama się o przemoc prosi. Starannie ukryty victim blaming, zawinięty w ładne, nasączone trującą niby-troską papierki, wydarte z książek o wiktymologii. Bo sprawa jest chyba jasna: najpierw poszkodowana zachowuje się ryzykownie, a potem jęczy i krzyczy, chce sprawiedliwości albo zadośćuczynienia.
A mogła być grzeczna.
Ćmy barowe, kobiety spędzające czas w klubach. Kobiety pracujące w seksbiznesie, z własnej lub cudzej woli. Autostopowiczki. Kobiety szwendające się nocą po ulicach, jakby spać nie mogły. Kobiety nadużywające substancji psychoaktywnych, kiedy nadużyciem może być jeden kieliszek wina. Uciekinierki z domów. Kobiety na społecznym marginesie, żyjące w biedzie, bez edukacji. Kobiety głośne, zaczepne, niepotrafiące poskromić języka. Kobiety przekraczające normy, które to normy są szerokie i o płynnych jak starorzecze granicach. Kobiety podróżujące samotnie. Generalnie kobiety samotne, bez silnego ramienia męskiego opiekuna. Imprezujące studentki. Kobiety w strojach uznawanych później za niestosowne.
Różne środowiska, różne kobiety, które łączy jedno: głupota i brak instynktu samozachowawczego – wchodzenie w przestrzeń zarezerwowaną dla mężczyzn.
Ale, ale. „Ofiara wysokiego ryzyka”, czyli ta, którą mężczyźni uwielbiają. Mężczyźni byliby niepocieszeni, gdyby kobiet, zwłaszcza tych zapewniających im rozrywkę, zabrakło. Gdyby kobiety wysokiego ryzyka zniknęły z barów i klubów, gdyby przestały zakładać krótkie kiecki i nie śmiały się z męskich żartów. Gdyby przestały tańczyć do rana. Gdyby ulotniły się drinki z ich rąk i atmosfera by siadła. Gdyby zostały w domach, sprzątając lub robiąc kokony z pieluch. Tamte są nudne. Nie piją, bo karmią, nie tańczą, bo padają ze zmęczenia, chodzą w poplamionych zupką dresach, a ich oczy i włosy nie błyszczą. Mężczyźni uwielbiają ryzyko, w domach jest go tyle, co podczas picia letniego kakao, ruszają więc na spotkanie przygodzie i na spotkanie kobiet „ofiar wysokiego ryzyka”.
Ofiary wysokiego ryzyka, jak się je eufemistycznie nazywa, są solą i pieprzem męskiego świata. I są na wyciągnięcie ręki. Tą ręką można je przygarnąć, podać drinka, pogładzić je po włosach. Można je przytrzymać, kiedy taka się wyrywa albo nauczyć moresu. Wtedy sprawa wymyka się spod kontroli, bo czasem ta ręka się omsknie. Czasem kobieta nie słucha i trzeba ją skarcić. Czasem trzeba ją uciszyć, bo krzyczy. Zwykle jednak jest tak, że już sama obecność kobiet w męskiej przestrzeni jest komunikatem, że znają ryzyko i się na nie godzą.
A potem płacz i wołanie o ratunek. Ale kto by tam zrozumiał kobiety.
Przypadkiem, bo przecież to musi być przypadek, mało mówi się o sprawcach wysokiego ryzyka. Mądre głowy zaliczają do tej kategorii mężczyzn z kryminalną przeszłością, alkoholików, sprzedawców dragów, alfonsów, z kartoteką pełną agresywnych czynów. Reszta, to zrozumiałe i co za ulga, nie stanowi dla kobiet zagrożenia. Reszta, czyli większość, to mężczyźni niskiego ryzyka. Reszta nie krąży po barach, nie szuka seksu za pieniądze, nie wypatruje na ulicach wracających nocą kobiet, reszta nie uważa, że takie kobiety są bez wartości i można je pobić, zgwałcić, zabić. Reszta trzyma ręce przy sobie. Bo reszta, jak nam się wmawia, nic a nic nie gustuje w pieprzu i soli. Reszta woli wąsy z kakao.
Mamy więc taką sytuację, że według wiktymologii, wychodząc z domów i wchodząc w męską przestrzeń, same narażamy się na zagrożenie. Przestępujesz próg – i jesteś „ofiarą wysokiego ryzyka”. Jednak według statystyk mamy jeszcze inną sytuację: najbardziej narażamy się zostając w domu, bo to tu najwięcej przemocy się dzieje i tu najwięcej kobiet ginie.
Wiktymologia mówi, że możemy spać spokojnie, bo w czterech ścianach jesteśmy bezpieczne. Statystyki mówią coś przeciwnego. Wniosek?
Wniosek jest taki, że wina jest zawsze nasza. Cokolwiek robimy i gdziekolwiek jesteśmy. A przemocowa kultura, w której żyjemy, robi wszystko, co tylko możliwe, by usunąć w cień to, co jest prawdziwym ryzykiem dla kobiet – mężczyzn, z którymi dzielimy wspólne przestrzenie.