To ja byłam problemem

Numer:

„Dzieci ulicy” był programem, który stworzyła Faye Yager, amerykańska aktywistka, po tym, jak sama przeszła przez piekło systemu sądowego, kiedy chciała chronić swoją córkę przed jej ojcem gwałcicielem. Zaangażowani w programie ludzie tworzyli rozbudowaną, zakamuflowaną sieć – działali w ukryciu na terenie całych Stanów Zjednoczonych, pomagając ukrywać się matkom wraz z ich dziećmi przed systemem sprawiedliwości. Kilkudniowe kryjówki, domy na odludziu, noce w motelach, osoby wrzucające na przydrożnych parkingach torby z jedzeniem, pieluchami i pieniądze do samochodów uciekinierek. Akcje były skomplikowane: wielodniowe trasy przez kilka stanów, bocznymi drogami, bo tak bezpieczniej, płacenie tylko gotówką, by nie dać się namierzyć po kartach kredytowych, spanie w samochodzie, ciemne ulice, gdzie otrzymywały od nieznajomych kolejny numer telefonu do miejsca, do którego mają się zgłosić. 

Wróćmy do twórczyni „Dzieci ulicy”. Faye Yager przychodzi na świat w 1948 roku w Zachodniej Wirginii, w rodzinie górnika i gospodyni domowej. Wyrasta w rolniczym, spokojnym środowisku. Mając 17 lat poznaje Rogera Jonesa, wychodzi za mąż i rodzi córkę o imieniu Michelle. Pewnego poranka Faye nakrywa męża na molestowaniu Michelle. Przy stole kuchennym. Dziecko ma wtedy dwa lata. Matka z wściekłości i rozpaczy wpada w panikę, krzyczy. Mąż stwierdza, że Faye coś się przewidziało, że bredzi, że jest histeryczką. Że zwariowała. Umieszcza żonę w szpitalu psychiatrycznym, lekarze diagnozują u niej schizofrenię i poddają ją wielu terapiom szokowym.  

Gdy po kilku miesiącach Faye wychodzi z kliniki i wraca do domu i do dziecka, czekają na nią dokumenty rozwodowe. Roger Jones, biznesmen, szanowany członek społeczności, zatrudnia najlepszego prawnika w mieście, adwokata z koneksjami; Faye nie ma pieniędzy, nie ma też żadnego doświadczenia z sądami. Prawnik zakazuje jej mówić o molestowaniu córki i ostrzega: jeśli to zrobisz, przegrasz. 

Ona jednak ponad wszystko stawia prawdę i wierzy w sprawiedliwość – i mówi o tym, co się zdarzyło. Tej prawdy nikt nie chce. „Byłam traktowana jak histeryczka, niespełna rozumu. On był spokojny, w dobrym garniturze i krawacie – wspomina po latach. – Nie pasował do wizerunku sprawcy. I to on dostał prawo opieki nad Michelle”. 

Faye zabiera Michelle i ucieka do matki, w szpitalu zleca badania. Wyniki nie pozostawiają wątpliwości: córka, wówczas już prawie czteroletnia, ma rzeżączkę – chorobę weneryczną przekazał jej gwałciciel, ojciec. Uciekając, Faye łamie nakaz sądowy, szuka jej FBI. Mimo to postanawia walczyć. 

„Wróciłam do sądu rodzinnego, pokazałam diagnozę, byli ze mną lekarze, by wyjaśnić, co to oznacza. Nikt nie chciał mnie słuchać. Sędziego interesowało tylko jedno: złamałam nakaz sądowy i uciekłam zamiast przekazać dziecko gwałcicielowi. To ja byłam problemem. Aresztowano mnie podczas rozprawy. Byłam w więzieniu. Potem, przez dziesięć lat, co miesiąc odbywały się nadzorowane spotkania, które trwały godzinę. Tylko tak mogłam widzieć i słyszeć Michelle, którą oddali ojcu i który dalej bezkarnie ją molestował”.

David Finkelhor, autor pierwszej książki na temat przemocy seksualnej wobec dzieci pt. „Sexually Victimized Children”, pisze, że w tamtym czasie, w latach 70. i 80. XX w., nikt nie mówił o „tych sprawach”. Kampanie społeczne ostrzegały przed „obcym”, który może skrzywdzić dziecko – ale nie przed członkiem rodziny, którego dziecko zna i któremu ufa. „Say no, then go, then talk” – brzmiało hasło. „Powiedz: nie, ucieknij, mów”. Społeczeństwo nie umiało pogodzić się z takim wizerunkiem sprawcy: ojcem lekarzem, sędzią, prawnikiem, biznesmenem – drapieżcą i zwyrodnialcem. Ludzie sukcesu są inni, nieskazitelni – nikt nie chciał wierzyć, że tak zwany porządny obywatel po pracy wraca do domu i gwałci swoje dzieci. Tymczasem działo się to wszędzie, także w dobrych domach – pisze Finkelhor.

Mężczyźni mieli władzę, zaś emocjonalność kojarzyła im się ze słabością i brakiem profesjonalizmu. Kobiety wchodziły na sale rozpraw i były bezbronne. Mężczyzną był sędzia, mężczyznami byli adwokaci i ławnicy. Po jednej stronie dobrze ubrani, opanowani i spokojni sprawcy i ich pewni siebie, dobrze opłacani pełnomocnicy – po drugiej one, zdesperowane, przerażone matki, którym drżał głos i które płakały ze strachu, że ich dziecko nadal będzie krzywdzone, a one nie będą w stanie go ochronić. 

Histeryczki, niestabilne emocjonalnie, nieumiejące opanować emocji. Brzmi znajomo?

Mówimy o czasach, w których rozwód był tabu, a kobiety, gospodynie domowe, bez pracy i niezależności ekonomicznej, po rozwodzie stawały się nikim. Traciły jedyny status, jaki miały – pani domu. Tak utrwalał się mit, który sędziowie pokochali, bo sędziowie lubią mity: złe kobiety kłamią i zmyślają, by zemścić się na mężu za rozwód i porzucenie ich na pastwę losu. Tak ugruntowała się sytuacja wprost idealna, by Richard Gardner mógł rozsławić swoją gównianą teorię. Sytuacja, w której kobiety były i nadal są bez szans na sprawiedliwość. 

Ciąg dalszy opowieści o Faye Lager w następnym numerze.

W poprzednich numerach: