Miałam 7, może 8 lat, gdy pierwszy raz mnie dotknął. Miał wielkie dłonie i śmierdzący alkoholem oddech. Udawał, że to zabawa. Tylko dlaczego zawsze krzyczał, że nie jest pedofilem, kiedy moja mama kazała mu mnie zostawić?
Mama pracowała u niego, ale on przywłaszczył sobie nas jak przedmioty. To, co mi robił, było odrażające, ale strach mnie paraliżował. Ja byłam „do zabawy”; swoją złość, obsesyjną chęć sprawowania władzy i niezaspokojone żądze rozładowywał na mamie. Mama zaszła w ciążę, a jemu puściły wszystkie hamulce.
Pięć lat mojego dzieciństwa: groźby, przemoc seksualna, fizyczna, psychiczna. Przez te pięć lat nauczyłam się, jak przetrwać w piekle. Mama do perfekcji opanowała unikanie sytuacji, w której doszłoby do konfrontacji między nim a mną. Gorzej miała moja siostra. Bo to jej ojciec, bo ma prawo. Zgwałcił mnie i moją malutką siostrę. W nagrodę pomoc społeczna przyznała mu spotkania z córką, w naszym domu, pod okiem mamy (której groził śmiercią za brak posłuszeństwa).
Odcięcie się od osoby przemocowej, która opanowała każdy aspekt twojego życia, jest trudnym krokiem. Trudne jest samo uświadomienie sobie, że żyje się w stanie permanentnego lęku. Niestety, osoby usiłujące uwolnić się od błędnego koła przemocy nie mogą liczyć na pomoc policji, prokuratury, opieki zdrowotnej, ani nawet pomocy społecznej, nawet gdy na pierwszy rzut oka wydaje się przeciwnie. Pracownicy wszystkich tych instytucji niewzruszenie obserwowali, jak zapadam się w sobie.
Przez te wszystkie lata koszmaru przewijała się przez nasze życie policja, pracownicy społeczni, psycholodzy. Teoretycznie odwalali kupę dobrej roboty, w praktyce zapisywali kolejne kartki w pdf.
Po ucieczce pojawiło się nie tylko jeszcze więcej policji, ale też prokuratorzy, Sąd. Pomyślałam, że gdy w końcu ktoś tak potężny usłyszy, co mi się przydarzyło, sprawiedliwość zatriumfuje. Ale zapadła cisza. Brzmiała jak najgłośniejszy krzyk obojętności. Czułam się zdradzona, przez cały system: wszyscy wiedzą, co zrobił, lecz nikt nie reaguje. Zaczęłam więc ignorować moje traumy, tak jak zrobił to system. Ale w przyrodzie nic nie ginie.
W lato do szkoły chodziłam w spodenkach, z krwawiącymi ranami obandażowanymi papierem toaletowym. Jednak psycholog szkolny oraz pedagog skupili się na tym, że paliłam e-papierosy na przerwie. Gdy wybiegałam z lekcji, bo jedno nagłe wspomnienie powodowało, że chciało mi się wymiotować, nauczyciele zaczęli mi punktować spóźnienia i nieobecności. Gdy uciekałam z lekcji, by na łące koło szkoły złapać oddech po flashbacku z gwałtu (przeżyłam go, kiedy miałam 12 lat), wychowawczyni pogroziła wyrzuceniem ze szkoły.
W końcu, samotna, bezsilna, bez wsparcia, próbowałam uciec od przeszłości, w sposób, który dobił moją psychikę – zaczęłam sięgać po używki, wdawać się w ryzykowne zachowania. Wszyscy widzieli błędy, nikt nie dostrzegał ropiejącej rany. Wreszcie postanowiłam zakończyć ten ból, lecz to się wiązało tylko z jednym. Odebraniem sobie życia.
Trafiłam do szpitala. Liczyłam, że może tu ktoś w końcu pochyli się nade mną, spojrzy na mnie nie jak na problem, ale jak na człowieka. Odważyłam się powiedzieć o swojej przeszłości. Zderzyłam się z ścianą. Zapamiętałam jedno słowo: „zdemoralizowana”. W jednej chwili odebrano mi resztki godności. Poczułam, jakby wszystkie moje łzy, cała walka i moje cierpienie były tylko dowodem na to, że jestem winna.
W Polsce dziecko skrzywdzone, które nie radzi sobie z bólem, po próbach samobójczych, samookaleczające się, uzależnione od używek, staje przed Sądem jako „zdemoralizowane” (nie, przed sądem nie odpowiada sprawca cierpienia, tylko młodociana ofiara, która nie dźwiga ciężaru systemowej obojętności).
Z zarzutu demoralizacji nie można się oczyścić, prawo nie przewiduje takiej opcji. Sąd nie zawiadomił prokuratury (choć powinien), że próba samobójcza była wynikiem doznanej przemocy. Sprawca jest na wolności.