Traktowanie przemocy nie jako przestępstwa, lecz jako jednego z problemów społecznych, jest dla państwa wygodne i niesie wiele korzyści. Najważniejsza z nich to zachowanie porządku opierającego się na kobiecej podległości. Dom, miejsce rzekomo bezpieczne, staje się klatką, w której kobiety są tresowane, a ich strach staje się narzędziem kontroli. Mężczyźni zaś otrzymują gratyfikację w postaci posłuchu, a potem następną, w postaci bezkarności. Umarzanie spraw ma na celu utrzymanie patriarchatu i jest wyrazem męskiej solidarności. To, że uczestniczą w tym procederze także inne kobiety, jest tylko smutnym dowodem na to, jak patriarchat namieszał nam w głowach.
Są też inne korzyści: przemoc jako tzw. problem społeczny jest paliwem dla urzędniczej machiny, dzięki niemu administracyjny biznes się kręci, a tysiące ludzi siedzących za biurkami mają co robić. Rozwiązywanie problemów społecznych to niekończąca się okazja do nagród, pochwał i medali, o których administracja fantazjuje; samo już napisanie genialnego projektu przeciwdziałania przemocy przynosi glorię, bez względu na jego efekty.
System prawny, nieangażujący się w sprawy „znętów”, jak w swoim żargonie nazywają kobiety w kryzysie przemocy niektórzy funkcjonariusze, poprawia tym sobie statystyki. Judith Herman, amerykańska nauczkowczyni, psychiatrka, traumatolożka, pisze, że system prawny stworzyli mężczyźni, by chronić swoje święte prawo własności. Sprawcy przemocy otwarcie i bez wstydu traktują partnerki jak swój dobytek, z którym mogą robić, co im się podoba.
Unikanie ścigania domowych oprawców to również ukrywanie skali przemocy. Z tą skalą, gdyby była w pełni znana, państwo, które mieni się demokratycznym i praworządnym, musiałoby coś zrobić. Pozorowanie działań byłoby, jak to ma miejsce teraz, teatrem hipokryzji, groteską.
Mamy i aspekt gospodarczy: jeśli bowiem niedoszacowane statystyki mówią o 35% dotkniętych przemocą kobiet, a badanie Eurostatu przebija tę granicę i ujawnia, że takich kobiet może być ponad 80%, to logiczną wydaje się teza, że za nimi stoi co najmniej taki sam procent sprawców. Tego odsetka populacji mężczyzn musiałaby dosięgnąć nieuchronność kary, bo tak sformułowana jest pryncypialna zasada praworządności. I tu rodzi się pytanie: kto wówczas wypracowywałby PKB, kto by siał i zbierał, kto piekłby chleb, uprawiał politykę, nosił mundur, pracował w transporcie, fedrował? W jaki sposób państwo miałoby wtedy funkcjonować?
Nie bez powodu nazywamy tę rubrykę „Instrukcją wywracania stolika”. System prawny, chroniący sprawców, narażający kobiety na traumę lub na śmierć, obojętny wobec krzywdy, nie spełnia swojej roli, jest teatralną atrapą. Politycy przyglądają się temu bezczynnie, odgrywając spektakl troski, im bliżej do wyborów – tym bardziej cynicznie.
Dopóki przemoc nie zacznie być traktowana jako przestępstwo, a jej sprawcy nie zaczną ponosić odpowiedzialności za swoje czyny, żadna z nas, obywatelek tego państwa, nie będzie się w nim czuła jak we własnym, bezpiecznym domu.